Artykuł Czy trzeba znać hiszpański jadąc do Meksyku? pochodzi z serwisu Worldwide Panda.
]]>Czy warto znać hiszpański jadąc do Meksyku? Oczywiście. Zawsze będę powtarzać, że warto uczyć się języków. Czy trzeba? Nie, ale trzeba liczyć się z pewnymi trudnościami. Staram się być maksymalnie obiektywna, ale muszę zaznaczyć dwie kwestie:
To jak to jest z tym hiszpańskim? Da się bez niego przeżyć. Tak jak bez tajskiego, wietnamskiego czy arabskiego, ale jest pewna różnica… Wietnamczyk raczej nie założy, że osoba o zupełnie odmiennej aparycji mówi w jego języku. Jeśli on nie zna angielskiego, to nawet na migi się dogadacie, bo nie macie innego wyboru i obie strony będą tego świadome. Z kolei hiszpański jest jednym z najpopularniejszych języków świata, więc Meksykanie mają pełne prawo zakładać, że przynajmniej część turystów umie zamówić piwo. Wiadomo, ludzie są różni, głównie uczynni i chętni do gestykulacji. Niestety zdarzyło mi się znaleźć w patowej sytuacji, gdzie nie było wspólnego języka. Wtedy z pomocą przychodzi…
Dostęp do Google Translate jest poważnym argumentem za tym, żeby kupić kartę SIM meksykańskiego operatora. Na pewno nie tłumaczy idealnie, ale wystarczająco, żeby się porozumieć. Google Translate bardzo przydał mi się w pewnym hostelu w Valladolid, gdzie nieletni pracownik recepcji próbował mi wytłumaczyć, że jednak nie mają pokoju 2-osobowego, a ja wyjaśniałam, że inny mnie nie interesuje. Negocjacje zakończyły się sukcesem, czyli opuszczeniem przeze mnie tego nieszczęsnego hostelu i przeprowadzką do innego. W którym przemiła seniorka na recepcji również nie znała angielskiego.
Przemiła seniorka angielskiego nie znała, ale uprzejmości wymieniałyśmy. Jakiś czas przed wyjazdem słuchałam odcinków Coffee Break Spanish. Podcasty językowe pewnie nie są najskuteczniejszą metodą nauki, ale powtarzanie w kółko niektórych fraz zdecydowanie działa. Polecam przed wakacjami, żeby przynajmniej osłuchać się z językiem.
Co było największym wyzwaniem w Meksyku bez znajomości hiszpańskiego? Jazda samochodem. Meksykanie mają dziwną tendencję do stawiania znaków tekstowych – wielkich tabliczek, gdzie w długim zdaniu opisują, co właśnie nastąpi. Jedynie po hiszpańsku oczywiście. Te tabliczki już pierwszego dnia uświadomiły mi jedną rzecz…
Znam trochę francuski i włoski. Na Jukatanie odkryłam, że rozumiem hiszpański. Rozumiałam większość napisów na znakach, nieletniego recepcjonistę w hostelu w Valladolid i wielu innych ludzi. To był dla mnie szok. Niestety nie potrafiłam im odpowiedzieć i to już nie było zaskakujące. To bardzo dziwna i nie do końca komfortowa sytuacja, ale jeśli znacie języki romańskie, to możecie poczuć się trochę pewniej.
Teraz trochę smutniejszy aspekt nieznajomości lokalnego języka. Niestety są ludzie, którzy to wykorzystują. To nie jest zarzut pod adresem Meksyku, tak jest w każdym kraju. Przytrafiły nam się sytuacje, w których ktoś nagle przestawał mówić po angielsku, przerzucał się na hiszpański i niestety to nie było roztargnienie, tylko przemyślana strategia wyciągnięcia pieniędzy. Takie sytuacje mogą się przytrafić przy kontroli policyjnej (btw, multa to mandat, a w wolnym tłumaczeniu może też być eufemizmem na łapówkę) i na stacji benzynowej, gdzie tankuje zawsze obsługa. Człowiek chciałby zaprotestować, wykłócić się o swoje, ale nie potrafi. Ostatecznie to tylko pieniądze, ale bez znajomości języka poczucie bezpieczeństwa zdecydowanie spada.
Jukatan jest najbardziej turystyczną częścią Meksyku i w jego najpopularniejszych miejscach bez problemu porozumiecie się po angielsku. „W głębi lądu”, czyli z dala od kurortów, może być trochę trudniej. Mój zupełnie szczery wniosek po powrocie był taki, że gdyby nie włoski i francuski, to bardziej bym się zmęczyła, a zanim ruszę w inne rejony Ameryki Środkowej i Południowej to zdecydowanie muszę się nauczyć chociaż trochę hiszpańskiego. Dla własnego komfortu, pewności i bezpieczeństwa. Czy odradzam wyjazdy z samym angielskim? Skądże! Zależy mi tylko na tym, żebyście byli świadomi na co się piszecie, mieli pod ręką Google Translate i posłuchali kilku podcastów w samolocie
Artykuł Czy trzeba znać hiszpański jadąc do Meksyku? pochodzi z serwisu Worldwide Panda.
]]>Artykuł Lizbona na weekend – miejsca, które warto zobaczyć pochodzi z serwisu Worldwide Panda.
]]>Za co można kochać Lizbonę?
Za co można kochać Lizbonę trochę mniej?
Ja zdecydowanie zaliczam się do ludzi kochających Lizbonę. Ma wszystko to, co lubię (patrz wyżej), a jej wady praktycznie nie są dla mnie wadami. Skoro wstęp teoretyczny mamy za sobą, odpowiedzmy sobie na najważniejsze pytanie…
To będzie moja subiektywna lista atrakcji Lizbony w kolejności zupełnie przypadkowej. Możecie to potraktować jako mały przewodnik po Lizbonie, bo wiele miejsc jest ułożonych w całkiem sensownej do zwiedzania kolejności. Na pierwszy ogień niech pójdzie…
Dzielnica Alfama jest do tego doskonała. Mnóstwo budynków pokrytych płytkami azulejos, wąskie uliczki, którymi jeżdżą tramwaje i kilka punktów widokowych. Zacznijmy od azulejos. To piękne, szkliwione płytki, które tworzą misterne wzory albo komiksowe mozaiki ze scenkami rodzajowymi. Byłam pewna, że budynków pokrytych pięknymi azulejos będzie raptem kilka, ale nie! Cała Lizbona jest jedną wielką cudowną płytką. Jedną z charakterystycznych, niebieskich mozaiek “komiksowych” znajdziecie przy punkcie widokowym Miraduoro de Santa Luzia.
A tuż obok będzie kolejny punkt widokowy Lizbony, jeden z moich ulubionych:
Czyli pierwszy z wielu punktów widokowych. Co ja mogę powiedzieć? Widoczek pierwsza klasa, kawiarenka jest, wręcz doskonale, prawda? Położenie miasta zdecydowanie wpływa na jego korzyść.
Lista punktów widokowych Lizbony rośnie, czas na mojego drugiego faworyta. Miraduoro da Graça polecam na zachód słońca, bo siedzicie sobie pod kościołem, bo wino, bo widok na most, bo po prostu jest pięknie. I jest też pełno ludzi, którzy wiedzą co dobre.
Tuż obok jest budynek, który stał się moim ulubionym budynkiem w Lizbonie. Każdy budynek obłożony turkusowymi płytkami byłby moim ulubionym.
Wstęp na łuk triumfalny kosztuje 3 euro, a widok jest wart każdych pieniędzy. Nad Tobą zamek, pod Tobą Praça do Comercio, dookoła Ciebie Lizbona.
Łuk triumfalny nie powstał dla upamiętnienia zwycięskiej bitwy, chyba że w sensie metaforycznym. W 1755 potężne trzęsienie ziemi zrównało z ziemią Lizbonę, poturbowało też Maroko, wywołało tsunami. Z miasta dużo nie zostało, ale Portugalczycy wzięli się za robotę, której zwieńczeniem było właśnie wybudowanie łuku triumfalnego, który upamiętnia odbudowę Lizbony. Wątek trzęsienia ziemi będzie wracał jeszcze wiele razy, jak będziecie czytać o zabytkach miasta.
Lizbona jest miastem wzgórz, wind i tramwajów, bo jakoś te nierówności przecież trzeba pokonywać. Na przełomie XIX i XX Portugalczycy uznali, że trzeba sobie ułatwić życie, wykorzystać cuda techniki i tym samym skrócić drogę w górę. Tak powstały windy. Elevador de Santa Justa jest jedyną windą jadącą po prostu pionowo, pozostałe to raczej kolejki wwożące na górę. Przejazd windą Santa Justa można sobie odpuścić, zwłaszcza że kosztuje 5,30 euro, ale sama neogotycka konstrukcja jest całkiem ciekawa.
Na górze witają nas ruiny klasztoru Karmelitów, który jest jedną z wielu ofiar trzęsienia ziemi i akurat on nie został odbudowany. Przyznaję, robi wrażenie, nawet trochę upiorne. Zaraz za klasztorem jest plac Karmelitów (Largo do Carmo), który z jakiegoś niejasnego powodu stał się moim ulubionym punktem odpoczynkowym. Wino/sok/kawa wskazane.
Chwila, przecież przejażdżka windą w Lizbonie powinna być punktem obowiązkowym. Możecie skorzystać na przykład z Elevador de Bica. Trochę to smutne, że tylko jeden wagonik jest pięknie żółty. Drugi jest okropnie upaprany graffiti. Mam nadzieję, że już go odmalowali na żółto. Paskudnego graffiti jest w Lizbonie zdecydowanie za dużo…
Od samego początku wiedziałam, że muszę zobaczyć ogrody Pałacu Fronteira. Pałac jest położony na uboczu, kawałek od centrum, bilet kosztuje 6 euro, ale to nie miało znaczenia. Ja po prostu musiałam. I to była słuszna decyzja. Jeśli szukacie pięknych portugalskich płytek azulejos, jedźcie do Pałacu Fronteira. Jeśli chcecie zobaczyć miedziane azulejos, też tam jedźcie. Jeśli chcecie zobaczyć ogrodową kaplicę, udekorowaną muszelkami i potłuczoną chińską porcelaną, to też wiecie co robić.
Jak chcecie zobaczyć ten sam przepiękny odcień kobaltu co na Penang, no to też w Pałacu Fronteira.
W przypadku tego zabytku jestem nieobiektywna, bo po prostu kocham go całym swoim serduszkiem.
W jednym punkcie zbieram wszystkie atrakcje w Belem i okolicach. Punkt najważniejszy: jedziecie tramwajem do Belem, wysiadacie, idziecie na pasteis de nata tam gdzie wszyscy, bierzecie od razu 3 na głowę, zjadacie od razu 3. Powtarzacie tak długo, jak długo jesteście w okolicy cukierni Pastéis de Belém. Oczywiście, możecie być na diecie, możecie nie lubić słodkiego, ale to po prostu nie ma sensu. Pasteis de nata są po to, żeby je jeść. W hurtowych ilościach.
Jak już się najecie, to przejdźcie się koło klasztoru Hieronimitów i pod wieżę Torre de Belem.
Klasztor Hieronimitów pięknie prezentuje styl manueliński (późny gotyk pomieszany z wpływami Maurów). W klasztorze zwiedzamy przepiękne krużganki i są one przepiękne, ale trochę rozczarowujące. Bo krużganki i referektarz to tylko mały kawałek tego gigantycznego obiektu. Ok, jest też kościół. Chyba że przyjedziecie w niedzielę. Wtedy raczej nie ma kościoła. Nie przyjeżdżajcie w niedzielę. W poniedziałek też nie, bo zamknięte.
Z Belem warto skoczyć tramwajem w okolice Mostu 25 kwietnia i podziwiać jak pięknie lizbończycy wykorzystują brzeg tagu. Ścieżki rowerowe, mnóstwo biegaczy, knajpy, knajpeczki. Piękna sprawa. Most też robi wrażenie i to całkiem specyficzne, bo stojąc pod nim możecie podziwiać podwozia samochodów. Jezdnia jest tak naprawdę wielką kratą, co gwarantuje nie tylko doznania wizualne, ale też dźwiękowe.
Nie, to nie wszystko. Jest przecież jeszcze piękny plac Praça Dom Pedro IV (to ten, na którym zacznie Wam lecieć w głowie “Nie ma fal”), jest zamek świętego Jerzego, jest jeszcze więcej punktów widokowych. Ale jak to zmieścić w jednym tekście? No nie da się.
Jest też tramwaj 28, do którego ustawiają się kolejki. Nie dziwię się, przejażdżka starym tramwajem przez najważniejsze punkty Lizbony to fajna rzecz. Szkoda tylko, że piękne żółte tramwaje zostały oszpecone reklamami…
Czy Lizbonę da się zwiedzić w weekend? Najlepiej w taki przedłużony. Ja bym mogła całe dnie błąkać się po uliczkach i robić zdjęcia płytek. Dla mnie Lizbona ma niesamowicie wyluzowany i przyjemny klimat, który sprawia, że chce się tam być, pić wino na placu słuchając muzyki i gapić się na ludzi. I jeść tuńczyka. W życiu nie jadłam tak pysznych steków z tuńczyka, jak w Lizbonie.
Wymienione przeze mnie atrakcje możecie spokojnie przekuć w plan zwiedzania Lizbony w 2 dni. Albo w 3. Albo w 4 dni i dorzucić Sintrę.
Noclegi
Transport
Gdzie zjeść w Lizbonie
Artykuł Lizbona na weekend – miejsca, które warto zobaczyć pochodzi z serwisu Worldwide Panda.
]]>Artykuł Jukatan: Valladolid i różowe jeziorka Las Coloradas pochodzi z serwisu Worldwide Panda.
]]>Valladolid to miasto z ciekawą historią i problematyczną nazwą. Dlaczego problematyczną? Ano dlatego, że jakiś geniusz postanowił nazwać nowe miasto w Meksyku na cześć miasta w Hiszpanii. Cóż, nie mógł przewidzieć, że potem ciężko będzie znaleźć w Google to, czego się szuka. Valladolid znajdziecie na mapie Hiszpanii, Meksyku, Hondurasu, Ekwadoru i Filipin. Proste, prawda?
Historia Valladolid jest o tyle ciekawa, że nie leży ono w miejscu, w którym zostało założone. Zaczęło się od miasta nad zatoką, a skończyło się jakieś 150 km w głąb lądu. Komary wygrały, ludzie uciekli. Jak to w historii Jukatanu bywało, konkwistadorzy postanowili osiedlić się na terenie miasta Majów. Majańskie zrównali z ziemią i na jego gruzach zbudowali swoje mniej zakomarzone Valladolid. Po Majach pozostał jeden domek (na fotce poniżej). Potem było wiele krwawych starć i rebelii, a teraz mamy miasto, które jest dobrą bazą wypadową do zwiedzania Jukatanu. Z mojej strony to dość bezczelny skrót historyczny i uproszczenie, ale ja tu wykładów z historii nie prowadzę
Do Valladolid przyjeżdżamy, żeby zwiedzić miasto, ruiny majów, cenoty i różowe jeziorka. Z miastem i miejską cenotą idzie nieźle. Valladolid to całkiem przyjemne, nieduże miasteczko, które można zwiedzić w jedno popołudnie. A jak już się je zwiedzi, to można ochłonąć w cenocie Zaci, która jest praktycznie w centrum miasta. Wstęp kosztuje 30 MXN (jakieś 6 PLN), więc naprawdę warto!
Następnego dnia ruszamy na północ, w stronę Rio Lagartos, a naszym głównym celem są różowe jeziorka Las Coloradas. Naczytałam się sporo, więc wiem czego się spodziewać i nie mam wobec jeziorek zbyt wielkich oczekiwań. Jadę nastawiona na:
Przeczytanie komentarzy na TripAdvisorze przygotowało mnie na Las Coloradas, ale nie na cały ten szalony dzień.
Zaczęło się od kontroli policyjnej. Cóż, kontrole to na Jukatanie codzienność. Niestety czasem musi się trafić policjant, któremu wcale nie chodzi o bezpieczeństwo, tylko o własne korzyści. Policjant lekko psuje nam humory, ale jedziemy dalej.
Docieramy do Rio Lagartos. To mieścina znana z rejsów, podczas których można obserwować ptactwo wodne. Ponoć piękna wycieczka, ale nie odczuwamy wielkiej potrzeby brania w niej udziału i jedziemy dalej. Samo Rio Lagartos nie jest miejscem godnym uwagi. Za to jest miejscem, w którym można przebić oponę.
Kilka kilometrów za miasteczkiem dociera do nas niepokojący dźwięk. Bezdroża Meksyku to nie jest miejsce, w którym chcemy się zatrzymywać, ale nie mamy wyboru. Przebita opona. Świetnie. Komary nas zżerają, postawny Meksykanin zatrzymuje się, żeby upewnić się, że mamy odpowiednie klucze, a my cieszymy się, że nasze auto jest nowe i śruby dają się odkręcić w rekordowym czasie. Komary motywują.
Poirytowani i zdenerwowani docieramy do Las Coloradas. To dziura na końcu świata, gdzie na terenie odsalarni znajduje się jeziorko w różowym kolorze. Zdobyło wielką popularność na Instagramie, więc nic dziwnego, że okoliczni mieszkańcy robią na nim biznes. W niezbyt przyjemny sposób. Jeziorka nie można zwiedzić bez “przewodnika”. Naszym przewodnikiem jest Miguel, który mówi tylko po hiszpańsku, przeprowadza nas w te i z powrotem przez groblę, pokazuje małego flaminga i na tym kończy się jego rola. Jakieś 20 minut roboty, 200 MXN w kieszeni.
Jakby tego było mało, przy wejściu dowiaduję się, że nie mogę robić zdjęć aparatem. Nie, nie mam potężnej lustrzanki z kilometrowym obiektywem. Mam bezlusterkowca. Ale nagle znajduje się człowiek, który mówi po angielsku i tłumaczy mi, że apratem zdjęć robić nie wolno. Tylko telefonem. Na moje pytanie o różnicę między aparatem a telefonem odpowiedzieć już nie umie.
Przynajmniej jeziorko jest różowe, mimo dość pochmurnej aury.
Do Valladolid mamy jakieś 150 km i pokonujemy je z kołem zapasowym, więc turlamy się 70-80 km/h. Naprawa opony przed dalszą trasą jest priorytetem, więc niestety rezygnujemy z miasta majów Ek Balam i cenot. Zamiast tego spędzamy urocze minuty na infolinii Avis i zagryzamy smutki empanadami.
A teraz odpowiedzmy sobie na najważniejsze pytanie: czy warto jechać do Las Coloradas?
Jeżeli nie masz auta: nie
Jeżeli masz ograniczony czas: nie
Jeżeli masz auto: przeczytaj wszystko, co napisali o Las Coloradas w internecie i zdecyduj sam/-a
’Czy żałuję wycieczki do Las Coloradas? Ja z założenia 99% rzeczy w swoim życiu nie żałuję. Spotkanie z policją i przebita opona zdecydowanie zaburzają bilans tej wycieczki. Cieszę się, że wyrobiłam sobie własną opinię na temat różowych jeziorek. Cieszę się, że pojechałam tam z odpowiednim nastawieniem, a nie zaślepiona pięknymi fotkami w internecie. Czy pojechałabym jeszcze raz, wiedząc jak ten dzień będzie wyglądał? Pewnie nie i pewnie wybrałabym Ek Balam i cenoty. Ale przynajmniej jeziorko było różowe.
Internetowe wskazówki głoszą, że trzeba minąć naganiaczy na wjeździe do Las Coloradas, jechać dalej prosto aż skończy się asfaltowa droga i jeszcze kawałek. Na końcu będą różowe jeziorka. Jest jedno ale: w warunkach wypożyczenia auta zapewne będziecie mieli zapis o tym, że nie wolno Wam jeździć po nieutwardzonych drogach.
Zdjęcia różowych jeziorek zostały zrobione telefonem i nie były edytowane.
Artykuł Jukatan: Valladolid i różowe jeziorka Las Coloradas pochodzi z serwisu Worldwide Panda.
]]>Artykuł Isla Holbox – raj flamingów pochodzi z serwisu Worldwide Panda.
]]>Co prawda Madonna śpiewała o San Pedro w Belize, nie o Holbox, ale z Belize do Meksyku daleko nie jest. Na potrzeby chwili uznajmy, że Madonnie chodziło o Isla Holbox.
Zacznijmy od początku, od wymowy. Nazwy na Jukatanie (o półwysep mi chodzi, Isla Holbox jest w stanie Quintana Roo) pochodzą z języka majańskiego, który zdecydowanie nie brzmi hiszpańsko. Holbox czyta się holbosz. Brzmi zupełnie tak, jakby Majowie mieszkali w Holandii. W Holandii jest miasto ’s-Hertogenbosch. Holendrem był Hieronim Bosch. Dobra, koniec tych sucharów o nazwach zaczynających się na H i kończących na sz.
Nie pozjadałam (jeszcze) wszystkich rozumów i nie byłam we wszystkich miejscach na świecie. Zdecydowanie nie byłam w miejscu takim jak Isla Holbox. O co chodzi? Kilka faktów:
Holbox jest pierwszym punktem naszej objazdówki po Jukatanie i jest to Meksyk jak z obrazka. 3 dni upływają nam między oglądaniem flamingów na Punta Cocos, oglądaniem flamingów na Playa Mosquito, jedzeniem dobrych rzeczy i przysmażaniem się na plaży. Ale po kolei. Oto dwie fajne miejscówki na wyspie Holbox:
Bierzemy rowery i jedziemy oglądać flamingi. Brzmi super, ale nie przewidzieliśmy jednego. Jak na Holboxie popada, to jest popadane dłuuugo. Deszcz lał kilka dni przed naszym przyjazdem, ale skutecznie zalał wiele dróg przez wyspę. Trasa, która powinna zająć nam rowerem 10 min, zajęła… godzinę. Po godzinie kluczenia poddałam się i pogodziłam się z myślą, że jednak muszę brodzić w tych mętnych kałużach. Jak flaming. Nie było źle. W sumie wszystko jest lepsze od komarów, które żarły nas nawet przez ubranie.
Cierpienia zostały wynagrodzone i to jak. Punta Cocos to jedna z piękniejszych plaż, jakie widziałam. Lazurowa woda, ludzi niewiele, flamingów więcej i hamaczki. Ktoś, kto wymyślił hamaki w morzu był geniuszem. Słońce grzeje w brzuszek, a nogi się chłodzą. Doskonałe.
Wskazówka: kupcie teleobiektyw. Naprawdę.
Na jedne flamingi pojechaliśmy rowerem, a żeby dotrzeć do drugich musieliśmy przejść przez morze.
Punta Mosquito jest zdecydowanie dalej od miasteczka i najłatwiej dostać się tam ze zorganizowaną wycieczką. My poszliśmy na żywioł, pieszo do Playa de los Flamengo. Klasyczna trasa prowadzi mielizną przez morze i trzeba się załapać na odpływ, czyli wrócić przed 13:00. Akurat w dzień naszego spaceru dość mocno wiało, więc postanowiliśmy znaleźć alternatywną trasę. W skrócie: idziesz drogą tak długo, jak się da, potem ścieżką przez zarośla, wzdłuż plaży, a potem spotykasz Ekwadorczyków, którzy potwierdzają, że dalej to po skosie przez morze. Wody jest mniej więcej do tyłka, oczywiście w zależności od wzrostu turysty.
Wracaliśmy mielizną, po ludzkiej autostradzie i muszę przyznać, że było super. Ale też męcząco, bo jednak jest to kawał drogi w wodzie pod kolana.
Wskazówka: kupcie teleobiektyw. I nieprzemakalny worek na rzeczy. To akurat mam.
Flamingi obejrzane z każdej strony, czas na inne atrakcje. Na Holboxie ich nie brakuje. To jedno z miejsc, gdzie można zobaczyć zjawisko bioluminescencji. Akurat z tej atrakcji nie skorzystaliśmy, ale warto wiedzieć, że taka jest.
Po rowerach i brodzeniu w wodzie czas na plażing. Akurat plaże na Holboxu nie są AŻ TAK rajskie. Przynajmniej nie te blisko miasteczka. Ale i tak piasek jest biały, woda turkusowa, a słońce praży. Czego chcieć więcej? Na pewno tego, żeby nie przypłynęły glony. Sargassum (po polsku gronorosty, morzypła albo sargasy) są plagą meksykańskich plaż i podobno niejednemu wczasowiczowi zepsuły urlop. Podnosząca się temperatura oceanu sprzyja namnażaniu się glonów, które trafiają na plaże w potwornych ilościach, leżą i śmierdzą. Hotele starają się je grabić, ale w najgorszych momentach to walka z wiatrakami. My mieliśmy dużo szczęścia – glony nas ominęły. Albo my ominęliśmy glony.
Czas na garść wskazówek dla tych, którzy chcieliby odwiedzić Holbox.
Prom Chiquila – Holbox kosztuje 150 MXN w jedną stronę. Promy są dwa, pływają często. Można kupić od razu bilet w dwie strony.
Auto można zostawić na parkingu za 50 MXN za noc.
Do Chiquila można też się dostać autobusem ADO albo private shuttle z Cancun.
Droga Cancun – Chiquila nie jest wybitnie dobra, a im bliżej brzegu tym gorzej. Polecam jechać wolno i uważać na dziury.
Internet głosi, że na Holbox nie ma bankomatów. Są.
Holbox był zdecydowanie jednym z lepszych punktów jedzeniowych na Jukatanie. Oto kilka cudowności, które trafiły do naszych żołądków:
Warto pamiętać o napiwkach. Większość restauracji automatycznie dolicza 15% do rachunku. Jedna z knajp na Holboxie doliczyła nam 15% nawet do samych drinków.
Wyjazd na Jukatan był naszą podróżą poślubną, więc pozwoliliśmy sobie na większe szaleństwo noclegowe niż zwykle. Na Isla Holbox padło na Hotel El Pueblito i to była świetna decyzja! W samym centrum miasteczka, więc blisko do jedzenia i po sąsiedzku od El Sushi de Holbox. Piękne patio z basenem, bardzo ładne pokoje i co najważniejsze: PRZE-PY-SZNE śniadanie. Polecam Chilaquiles. Pół dnia byłam najedzona.
Artykuł Isla Holbox – raj flamingów pochodzi z serwisu Worldwide Panda.
]]>Artykuł Najważniejsza podróż – wesele z motywem podróży pochodzi z serwisu Worldwide Panda.
]]>Teraz oboje polujemy na tanie loty, ja z przyjemnością oglądam Top Geara, a Błażej jakoś żyje z moimi pandami w formie wszelkiej. Dość oczywiste było dla nas, że na naszym weselu musi być:
– coś podróżniczego
– coś motoryzacyjnego
– coś pandowego.
Tylko jak to niby połączyć?
Pomysł przyszedł szybko, wykonanie trwało dłużej. No bo jak wybrać ten jeden jedyny model samochodu na obrączki? Proces decyzyjny trwał prawie tak samo długo jak moje wybieranie sukienki. Zgodnie uznaliśmy, że auto musi być retro, trochę obłe, włoskie i czerwone. Autem do ślubu nie jechaliśmy, ale Maserati przywiozło nam obrączki. Rękami świadka. Maserati na miarę naszych możliwości.
Samochodzik na obrączki był jednym z naszych pierwszych ślubnych zakupów. Podobnie jak spinki do mankietów – też czerwone. Szybsze.
Przyznaję, tu byliśmy odtwórczy. Nic nie zrobiłoby takiego szału, jak mąż mojej świadkowej podpisujący własny akt małżeństwa długopisem dinozaurem. Ku zaskoczeniu własnej żony. Długopis z pandą był mniej spektakularny, ale był!
Dochodzimy do sedna. Motyw podróżniczy. Nie wiem, czy to trafna nazwa, raczej powinien być motyw globusowy. Przekopywałam Pinteresta długo i zawzięcie i z motywem podróżniczym miałam problem. To wszystko było takie bardzo retro. A ja bym wolała nowoczesne. Cóż, musiałam się pogodzić z retro. Nie chcieliśmy przegiąć i zarzucić wszystkich motywem przewodnim. Chcieliśmy przede wszystkim, żeby było po naszemu.
Zaproszenia zrobiliśmy sami, wykorzystując zdjęcie palmy, które zrobiłam siedząc w kawiarni na Langkawi. Jak widać, warto robić zdjęcia pozornie bez sensu
Stołów dla gości mieliśmy tylko 3, więc mogliśmy poszaleć z nazwami. Padło na kraje, które odwiedziliśmy przez 3 ostatnie lata: Tajlandia, Wietnam, Malezja. Nasi usługodawcy wylądowali przy stole nawiązującym do naszych pierwszych wspólnych wakacji: Zjednoczone Emiraty Artystyczne. A my sami przy tym, co dopiero nas czeka: Niezły Meksyk!
Poszukiwania złotych ramek zaczęłam i skończyłam w Pepco. Ramka za 3,50 zł miała w środku kartkę z zielonym liściem łudząco podobnym do tego, na naszym zaproszeniu. Wystarczyło napisać nazwę złotym flamastrem i gotowe. Tanio i dobrze.
To była pinterestowa miłość od pierwszego wejrzenia! Podpisy zbierane na księdze gości. Problem był jeden: pinterestowe globusy są pastelowe. Klasyczne globusy nie. Było ryzyko porażki i nieczytelnych bazgrołów. Poszukiwania online i offline niewiele dawały. Globusy są potwornie drogie. W końcu zapadła decyzja: zróbmy to sami. Zrobiliśmy. A teraz szybki tutorial:
Lista zakupów:
Jak zrobić księgę gości z globusa:
Kluczem do sukcesu są cienkie warstwy, inaczej spray może zacząć odpadać. Po farbie kredowej dobrze pisze marker z farbą akrylową, ale trzeba z nim uważać. Potrzebuje kilku sekund zanim wyschnie. My ostrzegliśmy gości instrukcją w ramce i żaden podpis się nie rozmazał.
Motyw podróżniczy niespodziewanie stał się motywem globusowym. Zaczęło się od mojego ukochanego globusa, który na co dzień stoi w salonie. Obok niego stoi drugi mniejszy. A potem sytuacja eskalowała… Nasza florystka zasugerowała, żeby poszukać globusów w Action i to był bardzo niebezpieczny pomysł… Nie wiem czemu mielibyście szukać globusów, ale gdybyście chcieli, to właśnie tam znaleźliśmy ładne i duże globusy za niewiele ponad 30 zł. Potem doszły dwa mniejsze, bo były bardzo ładne. I dużo małych, bo były po 5 zł. Tym sposobem mamy wielki karton z globusami. Ale było warto!
To nie było planowane. Wpadliśmy w szał okazyjnych podróżniczych zakupów w Action i trafiliśmy na mapę świata na tablicy korkowej. Pomysł przyszedł 13 sekund później: dokąd powinniśmy pojechać? Pinezki + złoty spray (cienkie warstwy!) + instrukcja w ramce. Byłam przekonana, że większość gości wbije pinezkę w ocean. Nie wiem, czy jestem zaskoczona, czy rozczarowana, ale do oceanów trafiły tylko 3 pinezki. Za to pojawiła się Lizbona. I Grójec.
Motyw mapy znalazł się też na obrazku z napisem “and so the adventure begins”. Obrazek kosztował 8 zł, ciężko było obok niego przejść obojętnie. Podobnie jak obok skarpetek w palmy i kokosy, w których Błażej szedł do ślubu.
Dopóki nie spisałam tego wszystkiego, nie zdawałam sobie sprawy z tego, ile tych podróżniczych i nie tylko bajerów było. Cóż, zostałam królową promocji i okazyjnych globusów. A co z nimi teraz zrobię, to już inna kwestia.
Piękne zdjęcia w tym wpisie są autorstwa Martyny Antczak. Zdjęcie zaproszeń i globusa na tle ściany są niestety mojego autorstwa.
Artykuł Najważniejsza podróż – wesele z motywem podróży pochodzi z serwisu Worldwide Panda.
]]>Artykuł Monopoli, czyli jak zjeść pizzę i mieć makaron pochodzi z serwisu Worldwide Panda.
]]>Co robić w Monopoli? W Monopoli najlepiej jest być. Jeść, pić, spacerować, żyć. Pływać w morzu, wchodzić w zaułki. Robić sobie zdjęcia z kaktusami. I zaczynać dzień w jedyny słuszny sposób. Poranki są dla mnie święte. Śniadanie, kawa, potem możemy rozmawiać. We Włoszech: rogalik z dżemem (najlepiej morelowym) i espresso. Po ten początek idziemy do Cafe Roma i nie wiemy, czy jesteśmy na planie jakiegoś filmu, czy to po prostu włoska rzeczywistość. Nieważne. Ważne, że to są Włochy o jakie mi chodziło. Machające ręce, filiżanka wędrująca nad głowami, bo Antonio zamówił do stolika. Kolejna filiżanka trafia na krzywą wieżę pokawową w zlewie. Kolejne espresso przy ladzie, rogalik dla tej pani. Cafe Roma to Włochy w pigułce. Jest chaotycznie, serdecznie, smacznie. Starszy pan przepuszcza mnie w kolejce, ależ nie, niech pan idzie pierwszy, nie, pani pierwsza. Nie da się nie uśmiechnąć.
O dziwo nie tylko jedzenie wywołuje u mnie uśmiech. Podobnie działają rośliny w zaułkach, uliczkach i przed domami. Czy to jakiś fenomen Apulii, czy całe południe tak ma? Monopoli, Bari, Locorotondo, Ostuni. Opuncje, monstery, wilczomlecze. Na tym kończy się moja znajomość flory południowych Włoch. Roślinna ignorancja nie przeszkadza mi w docenianiu tych gankowych aranżacji. Czyż to nie jest piękne?
Piękny jest też pewien pocztówkowy widoczek. Najbardziej znane miejsce w Monopoli. Port z niebieskimi łódkami rybaków. Nie zliczę ile razy przechodziłam tamtędy o każdej porze dnia. Cóż, lubię niebieski, a port jest zaraz przy głównej arterii przechodzącej przez Centro Storico. Warto zbaczać w zaułki, gubić się, przechodzić trzy razy przez ten sam plac z tym samym kościółkiem.
Swoją drogą, Monopoli to chyba pierwsze włoskie miasto, gdzie nie do końca działał mój system namierzania kawy. Dla przypomnienia: chcesz kawę, znajdź kościół, będzie przy nim kawiarnia. System się wysypał, bo w centrum Monopoli jest zatrzęsienie kościołów. I to całkiem ciekawych, tak jak Chiesa Santa Maria Del Suffragio, przyozdobiony czaszkami i z 9 mumiami w środku.
Tuż obok jest katedra, a przy niej mur. Ponoć pewien biskup kazał go wybudować, żeby morska bryza nie podwiewała spódnic pań przechodzących przez plac katedralny. A skoro o bryzie mowa… Przecież miało być morze!
Jestem wybredna w kwestii morza (i nie tylko). Woda musi być turkusowa, przejrzysta i ciepła. Adriatyk spełnił wszystkie te kryteria. Plaże w Monopoli są dość specyficzne. Główna jest przy samym Centro Storico i akurat była w remoncie. Kolejne to mniejsze bądź większe zatoczki z mniejszą lub większą ilością piasku. Im dalej od centrum, tym mniej ludzi, ale też bardziej skalisto. Poleżeć z książką się nie da, ale kto by leżał gdy jest tak pięknie? Polecam wypłynąć z zatoczki Scogliera Perla Nera. Widok z morza na stare miasto robi robotę! Kawałeczek dalej jest Cala di Porto Verde – spokojniejsza, piękna i bardziej dzika.
A jak już pozwiedzamy i popływamy, to warto uzupełnić kalorie. Oto moja subiektywna lista gastronomicznych faworytów, czyli co zjeść w Monopoli:
I tak oto ten tekst zatoczył koło. Od jedzenia zaczęłam, na jedzeniu skończyłam.
Artykuł Monopoli, czyli jak zjeść pizzę i mieć makaron pochodzi z serwisu Worldwide Panda.
]]>Artykuł Matera, Mel i malaria pochodzi z serwisu Worldwide Panda.
]]>Jest rok 1952, właśnie do sprzedaży wchodzi pierwszy komputer IBM. Ma służyć nauce. Gary Cooper dostaje Oscara za rolę w filmie “W samo południe”. Rodzą się Krystyna Janda, Liam Neeson, Bogusław Linda i Mickey Rourke. Kobiety noszą torebki dopasowane do butów. Dior wymyśla koncepcję butików. A we Włoszech, we wspomnianym 1952 roku, rząd decyduje się wysiedlić 15 000 mieszkańców Matery z jaskiń do nowo wybudowanych domów. Tak, ćwiczenie wyobraźni dotyczyło Matery w 1952 roku. Miasto było wtedy nazywane wstydem Włoch. Dość przerażające, prawda?
Dwa “jaskiniowe osiedla”, zwane sassi zostały wyludnione i wyparte ze świadomości. Przez lata Matera była zapomnianym miastem-widmem. Włosi przypomnieli sobie o niej w połowie lat 80-tych i zaczęli mozolne uprzątnie i odbudowę. Łatwo nie było. 30 lat zapomnienia zrobiło swoje, trzęsienie ziemi dołożyło trochę od siebie. W 1993 roku Matera została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W tym roku jest Europejską Stolicą Kultury.
A teraz pomyślcie, że gdy my byliśmy w Materze, był jakiś wielki huragan, niesamowicie wiało, co chwilę trzaskały drzwi w naszym budynku. To się nazywa klimat.
Wiecie, że Matera jest trzecim najstarszym miastem świata? Przez 7000 lat ludzie zamieszkiwali te jaskinie. Tych jaskiń do dziś jest 3000. Odwiedźcie taką Casa Grotta. Wstęp kosztuje kilka euro, a wizyta działa na wyobraźnię. My akurat trafiliśmy na Casa Grotta Antica Matera. Polecam, jeśli będziecie przechodzić obok. Bo w Materze właśnie o to chodzi – żeby chodzić. Błąkać się, wspinać po schodach, trafić na jaskinię, którą niedawno ktoś zamurował i zawrócić. A potem pojechać na drugą stronę wąwozu.
Druga strona, to była ta strona, gdzie było życie. Woda i rośliny. I chiese rupestri – kościółki wykute w skale. Są widoczki, są trasy spacerowe aż na sam dół 200-metrowego wąwozu. To jest właśnie część, na którą zabrakło mi czasu. Planując wyjazd do Apulii zdecydowanie nie doceniłam Matery (ale to nie Apulia, tylko Basilicata!). Nie popełniajcie mojego błędu.
Lubię ciekawostki, więc jeszcze jedna ciekawostka. W Materze Mel Gibson kręcił Pasję. Bo w 2004 roku Matera przypominała mu Jerozolimę. To chyba też wiele wyjaśnia.
Artykuł Matera, Mel i malaria pochodzi z serwisu Worldwide Panda.
]]>Artykuł Co robić na Langkawi – kolejność dowolna pochodzi z serwisu Worldwide Panda.
]]>Ruch lewostronny i malezyjska myśl motoryzacyjna mogą nie być mokrym snem każdego kierowcy, ale uwierzcie mi – warto spróbować i objechać wyspę. W końcu zawsze to lepiej zaznajamiać się z ruchem lewostronnym, kiedy po prostu jeździ się w kółko po małym kawałku lądu. No i gdzie jeszcze będziecie mieli okazję poprowadzić Peroduę Alzę albo Protona Sagę? No właśnie. Polecam. Proton z Kasina Car Rental też się poleca. Było uczciwie.
Orzeł jest symbolem Langkawi, ale taki zwykły przecież nie wystarczy. Lepiej wybudować molo w kształcie gwiazdy i postawić na nim orła. Jest wielki. Jest paskudny. Jest tandetny. Musicie go zobaczyć.
Durian Waterfall jest w dżungli. Dżungla jest w górzystym terenie. W dżungli jest gorąco i duszno. To nie jest dobre połączenie. Mi wystarczyła połowa drogi, żeby mój organizm stwierdził “Nie ma takiej ilości wody, która mi to wynagrodzi”. Może Wam pójdzie lepiej. To nie był koniec wodospadu. Chyba powinnam napisać “początek”. Nieważne. To był środek.
Tylko nie przekrocz niewidzialnej granicy drogiego hotelu, bo wygoni Cię ochroniarz. Przejrzałam wszystkie zdjęcia i do tej pory nie rozumiem, jakim cudem nie uwieczniłam cementowni. Znalazła się tylko na kawałku filmiku, więc oto cementownia:
To punkt widokowy na północy wyspy z zejściem na plażę. Trochę Seszele, trochę nie, widok z góry fajny, z dołu też.
Hidden, jak nazwa wskazuje, jest trochę hidden. Na szczęście rozdający ulotki Hiszpan skutecznie nas namówił na wizytę, a potem sami namówiliśmy się jeszcze 2 razy. I po raz pierwszy zjedliśmy pizzę w Azji. Polecam. W Hidden doświadczyłam najdziwniejszego zachodu słońca w życiu. Bezchmurne niebo cały dzień, bezchmurny zachód słońca, wszyscy rozwaleni na leżakach patrzą na morze. Aż nagle ktoś wstaje, odwraca się, zamiera, odwracają się wszyscy, zamierają, łapią piwo i biegną pod dach, zanim piwo rozcieńczy się od tropikalnej ulewy. Spektakularne widoki bez Photoshopa gwarantowane. Nawet obsługa robiła zdjęcia.
Przez 5 dni z rzędu codziennie rano wychodziłam z domku i patrzyłam na chmury. Są? Nie ma? A szczyty? Są zachmurzone? I tak minęło 5 dni. 5 dnia się doczekałam momentu, w którym Langkawi Sky Bridge nie był w chmurach. Jak podróżujesz z projektantem mostów, to zwiedzasz mosty (i kładki, kładka to nie most). Muszę przyznać, ktoś tu umie robić biznes na turystyce. I to w widowiskowy sposób. Robią biznes kierowcy Graba, bo inaczej niż Grabem do kolejki gondolowej nie dojedziesz. Robią biznes sprzedawcy wszystkiego na dolnej stacji koleki. Robi biznes oczywiście sama kolejka i kładka. A kładka jest rekordzistą w swojej dziedzinie najdłuższego zakrzywionego podwieszonego przęsła na jednym pylonie. Fajna ta dziedzina, taka nie za szeroka. Cała impreza kosztuje w przeliczeniu jakieś 60 zł plus dojazd. Jak mnie ktoś zapyta, czy warto, to powiem, że warto. Ja po prostu lubię widoczki.
Ktoś znalazł przede mną. Ja tej gałęzi tam nie położyłam. Ale wyszło całkiem dramatycznie. Swoją drogą, to piękne miejsce było. Gdzieś obok plaży Pantai Kok.
To co? Wiecie już co robić na Langkawi? Spakowani? Świetnie. To które punkty odhaczycie?
Artykuł Co robić na Langkawi – kolejność dowolna pochodzi z serwisu Worldwide Panda.
]]>Artykuł Langkawi – czy świat zawsze musi być rajską plażą? pochodzi z serwisu Worldwide Panda.
]]>Tropikalne wakacje muszą być jak z obrazka: biały piaseczek, lazurowa woda, przechylona palma, pusta plaża. Ewentualnie może być tubylec. Jakikolwiek inny wczasowicz przecież zaburzyłby rajskość i błogość wakacji z Instagrama. Właśnie. Instagram.
Robimy fotki pięknych miejsc, oglądamy fotki pięknych miejsc, a potem oburzamy się, że Langkawi to nie bezludna wyspa na końcu świata, tylko malezyjskie Międzyzdroje. Teraz pojawia się pytanie: czy to źle? Czy widoczki na Instagramie złe, czy Międzyzdroje złe? Zaryzykuję i stwierdzę, że nie. Ot, trochę kontrowersji. Wyjaśnię właśnie na przykładzie Langkawi. Rajska wyspa to to nie jest, za to Międzyzdroje na pewno. A ja nie mam nic przeciwko.
Langkawi można podzielić na kurort – Pantai Cenang – i resztę wyspy. Będąc w pełni władz umysłowych wybrałam kurort. Transportu publicznego na wyspie brak, więc co z tego, że zamieszkasz na jej bardziej bezludnym końcu, z prawie bezludną plażą. Utkniesz tam i będziesz zdany/-a na Graba (lokalnego Ubera). Czułabym się jak w klatce, dreptając w tę i z powrotem po tej bardziej rajskiej plaży. Co to za wakacje, jak nie można spontanicznie pójść na kawę. Zatem wygrywają Międzyzdroje. To znaczy Pantai Cenang.
A co z tą rajską plażą? Cóż, plaża w Pantai Cenang może wyglądać tak:
Poza tym wygląda też tak:
Czy to źle? Nie. Czy Instagram w tym przypadku kłamie? Też nie, to przecież ta sama plaża. Tylko punkt obserwacji zależy od punktu siedzenia. Dosłownie. Jak bardzo byśmy nie marudzili na to, że Instagram nas oszukuje, bo przecież zaraz obok rajskiej plaży jest cementownia (true story), to świat i tak będzie miał swoje piękne i instagramowe miejsca.
A czy to źle, że największa plaża na Langkawi jest tętniącym życiem kurortem? Dla poszukiwaczy bezludnych wysp, którzy marzą o popołudniu w stylu Robinsona Crusoe (ale o nocy już nie) to bardzo źle. Dla plaży pewnie nie jakoś super, bo spaliny, zanieczyszczenia, ale umówmy się: jak na lokalne Międzyzdroje nie jest źle. Jak mówi stare indiańskie przysłowie: albo jesteś w kurorcie i masz 20 knajp do wyboru, albo jesz co jest. Ja lubię mieć wybór. Nawet jeśli w ramach tego wyboru przez 5 dni jem w jednej restauracji, bo eksperymenty kulinarne nie były trafione. Przynajmniej mogłam eksperymentować.
Duży wybór jest zdecydowaną zaletą kurortów. Wybór noclegów też. Można być w kurorcie i cieszyć się spokojem. Można być w Pantai Cenang i nocować w Panji Panji u najmilszego hotelarza na świecie. Trochę tak jak mieć ciastko i zjeść ciastko.
Azmil zrobił z Panji Panji oazę takiego spokoju, że ciężko stamtąd wyjść. Powitał nas uśmiechem od ucha do ucha, wytrwale ćwiczył powtarzanie naszych imion (każ obcokrajowcowi powiedzieć “Błażej) i codziennie pytał na Whatsappie, czy wszystko ok. Opowiedział nam o swojej kolekcji samochodów i zarzekał się, że na śniadania do jego restauracji – Smiling Buffalo – przychodzą do niego turyści z całej okolicy. Nie wierzyliśmy, ale brak wiary przeszedł nam po pierwszych dwóch minutach najlepszego śniadania w całej Malezji. Jak będziecie na Langkawi idźcie do Panji Panji na śniadanie. Albo na lunch. Tam wszystko jest pyszne.
A Wy co wybieracie? Kurort, czy rajską plażę?
*z góry przepraszam Międzyzdroje. Po prostu zapamiętałam to miejsce jako definicję wakacyjnego tłoku.
Artykuł Langkawi – czy świat zawsze musi być rajską plażą? pochodzi z serwisu Worldwide Panda.
]]>Artykuł Kuala Lumpur – witamy w miejskiej dżungli pochodzi z serwisu Worldwide Panda.
]]>Historia naszego niedoszłego noclegu w Regalia Suites nadaje się na osobny post. Sam budynek jest chyba najpopularniejszym miejscem noclegowym. Chyba wszyscy moi znajomi, którzy byli w KL, mają zdjęcie z tamtejszego basenu. Cóż, ja też mam.
Historia tego noclegu, to krótka motywacyjna historia o tym, że trzeba stawiać na swoim. Coś nam śmierdziało już od samego wejścia i nie był to durian. Wszyscy turyści muszą się zarejestrować w recepcji. Recepcjonista nie kojarzył właściciela naszego mieszkania. Odebrał nas kolega rzeczonego właściciela, pominął rejestrację, zaprowadził nas do mieszkania. Mieszkanie zdecydowanie nie było tym, które zarezerwowaliśmy na Airbnb. Napisaliśmy do właściciela, przyznał się, wciskając bajeczkę o awarii i remoncie. Kilka robali później podjęliśmy decyzję: robimy fotkę na basenie i spadamy. Pół godziny później byliśmy w czystym i pięknym pokoju w budynku z basenem na 48. piętrze. Za bardzo podobną cenę. Pieniądze za poprzednie mieszkanie odzyskaliśmy dzięki szybkiemu złożeniu reklamacji. Opłaciło się, prawda?
Rano pada. Nie napawa to optymizmem. Klątwa wiecznego urlopowego deszczu w końcu nas dopadła, po słonecznym George Town. Trudno, przeczekamy, założymy klapki i peleryny, w końcu jakoś trzeba dotrzeć na śniadanie. Z braku lepszego celu obieramy kierunek na Petronas Twin Towers, bo na co innego można obrać kierunek w Kuala Lumpur? To był bardzo dobry kierunek, bo w centrum handlowym Suria jemy naleśniki z jajkiem i sosm curry za niecałe 3 zł, deszcz przestaje padać, wychodzi słońce.
W kuala lumpurski zachwyt wpadam od razu. Po pierwsze: Petronas Twin Towers. Od dziecka były dla mnie synonimem egzotyki i odległego kraju. Zobaczenie ich na żywo to spełnienie moich dziecięcych i dorosłych marzeń. Nie są najwyższe, pewnie nie są najpiękniejsze, ale to nie ma znaczenia. Są odhaczoną pozycją na mojej bucket list. Wracamy tam praktycznie o każdej porze dnia i nocy. I za każdym razem są tak samo super.
Jedna, ani nawet dwie wieże nie zagwarantują zachwytu nad całym miastem. A ja jestem zachwycona i umieszczam Kuala Lumpur na pierwszym miejscu wśród moich ulubionych miast Azji Południowo-Wschodniej.
Moje ulubione miasta muszą spełnić kilka kryteriów, między innymi mieć zróżnicowaną architekturę i dużo zieleni. Kuala Lumpur jest dla mnie takim azjatyckim Melbourne. Ogólnie jakoś tam zachodnio. Amerykańsko. Chodzimy pieszo po mieście, mijamy tradycyjne drewniane domy, wieżowce z ciekawymi fasadami, kolonialną architekturę. Mój ulubiony miks.
Docieramy do KL Forest Eco Park – dżungli w centrum miasta. I to takiej prawdziwej dżungli brzmiącej setką pił elektrycznych, nie posadzonej. Sto lat temu stworzono tu rezerwat, potem dołożono wiszące kładki, a teraz można się spocić, jak to w dżungli, cieszyć zielenią i jednocześnie być w sercu Kuala Lumpur. W miejskiej dżungli. Oraz walczyć z lękiem wysokości.
Błąkamy się po mieście bez konkretnego planu, za cel obierając Merdeka Square, czyli plac Niepodległości. Kiedyś grano na nim w krykieta, w 1957 roku wciągnięto tam flagę Malezji i ogłoszono niepodległość, a dziś można sobie strzelić fotę ze znakiem I love KL oraz nacieszyć oczy architekturą. I Petronas Twin Towers w oddali. Można też utknąć na środku przejścia dla pieszych, na najwęższym azylu świata. I można zostać poproszonym przez Azjatę o wspólne selfie. Trochę był rozczarowany, że Polska nie leży w Ameryce
Z Merdeka Square mamy niedaleko do Chinatown. Chińskie dzielnice są chyba tylko dla koneserów, bo ja jakoś cały czas nie mogę się do nich przekonać. Przynajmniej nikt mi nie zarzuci, że nie próbowałam! Ja po prostu nie rozumiem ich fenomenu.
Robimy odwrót do hotelowego basenu, bo przecież grzech nie skorzystać. Przypadkowo wybrane trasy udowadniają nam, że architektura Kuala Lumpur potrafi zaskoczyć. Tak jak fasady budynków wieczorową porą, gdy wracamy pod Petronas Twin Towers.
Tego dnia robimy pieszo 28,5 km.
Gdzie spać w Kuala Lumpur? W Kuala Lumpur mało jest hoteli, dominują apartamentowce, w których wynajmuje się kawalerki. Nasza była w budynku The Expressionz. I miała pralko-suszarkę, co było naprawdę przydatne! No i ten infinity pool na 48. piętrze! Nocleg w Kuala Lumpur bez infinity pool się nie liczy.
Gdzie jeść? Ciężki temat, bo lokale, których szukaliśmy, miały bardzo przypadkowe godziny otwarcia. Na szybkie śniadanie naleśniki w food courcie Suria KLCC. Stoisko poznacie po kolejce. Polecam również Best Cheese Naan, Sushi Zanmai, w którym zjecie sushi i ramen. Mingle Cafe jest przyjemnym lokalem w Chinatown, ale ceny mają wyższe.
Artykuł Kuala Lumpur – witamy w miejskiej dżungli pochodzi z serwisu Worldwide Panda.
]]>