7:00 – dzwoni budzik. W Bangkoku boli jakoś mniej niż we Wrocławiu. 7:30 – ruszamy na dworzec Hua Lamphong. Wciąż lubię poranne spacery. O 7:30 chodniki są w miarę puste, a przeciskać musimy się tak naprawdę tylko przez stojące na chodniku maszyny wypiekające coś. Chyba nie zmieściły się w piekarni. Wielkie butle gazowe też się nie zmieściły. BHP ponad wszystko. 8:00 – docieramy na Hua Lamphong, który zupełnie nie wygląda azjatycko, ale nie jest to aż tak dziwne, jak już się doczyta, że projektowali go Włosi. Wchodzimy do środka i… trafiamy na COŚ. Przed nami rządek umundurowanych postaci stojących na baczność. Podróżni też stoją na baczność. Z głośników leci chyba…
-
-
One day in Bangkok
Bangkok. Pierwszy i ostatni punkt mojego wyjazdu do Tajlandii. Już na samym początku będzie spoiler: nie, Bangkok mnie nie wchłonął. Ani Bangkok, ani jego nocne życie. Priorytet miało zwiedzanie i niemoknięcie w popołudniowych ulewach, więc pobudki były wczesne, a nocnego szaleństwa nie było. Muszę przyznać, że lubię wczesne zwiedzanie, gdy ulice są jeszcze puste i mogę iść prosto przed siebie, a nie lawirować między hordami turystów robiących zdjęcia (przyganiał kocioł garnkowi). Bangkok. The first and last place I visited in Thailand. Spoiler: Bangkok didn’t have me and let us go in the end. Sightseeing and not getting wet in the afternoon rains were my priorities, so I was waking up…